Wczoraj zakończyłem swoją ponad 2,5 letnią przygodę jako super sprzedawca w jednym z centrów handlowych. Obiecałem sobie, że przy okazji zakończenia tyrki podzielę się kilkoma uwagami dotyczącymi funkcjonowania galerii a przede wszystkim skupię się na klienteli.
Na początku chciałem swój post ułożyć hasłowo i alfabetycznie ale pokrótce zdecydowałem, że jednak to będzie wpis, w którym opiszę wszystkie zjawiska, z którymi się zetknąłem podczas pracy i które w zdecydowany sposób utkwiły mi w pamięci.
Galerianki i galerianie / galernicy - pierwsza, dziewczeńska grupa de facto istniała tam gdzie pracowałem, jednak osobiście się z nią nie zetknąłem. Znam to jedynie z opowieści ochroniarzy i grupy obsługi technicznej, którzy twierdzili, że doskonale wiedzą, które panny się kurwią i że często są one przeganiane. Cóż, dla mnie jest to w pewien sposób miejska legenda, choć z drugiej mańki kolegi brat był podobno zaczepiany przez galerianki celem odbycia jakiejś czynności seksualnej w zamian za ciuch czy kaskę (starczy się podobno polansować ze skórzanym portfelem i kluczykami i już jak magnes przyciągasz nieletnie kurestwo).
Galerianie czy też galernicy to z kolei grupa szersza a skupiająca osobników krążących non toper od 9-21 (czyli przez cały czas otwarcia centrum) po galerii, wyłudzająca fajki, nicnierobiąca albo jumająca i ogólnie patologiczna. Przeważnie są to gimnazjum drop-outs oraz inni permanentni wagarowicze, drobne ćpunki, osiedlowy margines czy też inni młodzieńcy, którzy naprawdę sądzą, że żel nałożony na ujebane łojem włosy i okular założony na tył głowy to lep na dupeczki. Sorry. Oprócz tych 2 grup u nas od jakiegoś roku funkcjonuje para zakochanych, która także permanentnie krąży po centrum . A to kupią tesco chipsy a to inny smakołyk przemieszczając się między alejkami niespiesznie i romantycznie. Ciekawy sposób spędzania wolnego czasu, for real.
Ochroniarze - sądząc po ich zewnętrznym wyglądzie to muchy by nie ukatrupili; część z nich zyskała wesołe przydomki jak np. pani, na którą mówiliśmy "Kopernik". Osobną beką są panowie, którzy ze swojego biura informują wszem i wobec, że to ktoś pali na parkingu podziemnym, a to ktoś źle zaparkował. Często gęsto ich intonacja, zaangażowania, nieznajomość wymowy marek samochodów budziły salwy śmiechu na całej długości korytarza. Taka to praca. W sumie trochę mi ich żal, bo praca nisko płatna, przejebana i nie ciesząca sią absolutnie niczyim poważaniem.
Klienci - temat rzeka, pozwoliłem sobie tę grupę podzielić na kilka warstw:
a) klient zdecydowany - wchodzi do sklepu, jara się tematem, wie czego chce, jest entuzjastyczny, nie marudzi, przymierza i z uśmiechem wychodzi.
b) klient "ja wiem lepiej" - lubi pomarudzić, przeegzaminować ze znajomości technologii, udowodnić rację, wychwycić niuans, pokręcić głową, ponarzekać, rzucić suchym żartem i w rezultacie nic nie kupić. Przykład: "Ja w tych butach ćwiczę a pani tu tylko sprzedaje".
c) klient menda - lubi być w centrum uwagi, wykazywać swoją wyższość, kłócić się, czepiać się szczegółów, prychać, fukać, często osoba taka przymierza mnóstwo ciuchów, już masz nadzieję na złoty strzał a tu chuj z tego. Po wyjściu takiej osoby zauważasz np. że bluzka jest ujebana fluidem, kremem, czy innym chujostwem. Nierzadko z ust takiej persony usłyszysz: "Ale u was bieda", "nic tu nie ma" czy inny błyskotliwy tekst.
d) klient "ja chcę rabat" - "bo w innym sklepie maja 30%", "a w niemczech/holandii/norwegii/irlandii już to przecenili", "szefie, utnij te 9zł", "jak byłby kierownik to na pewno dałby mi zniżkę", "kiedy macie promocje/wyprzedaże", "nie utargujemy nic?"? Podobny do klienta mendy. Do takich klientów apel: mamy w dupie, że gdzie indziej coś kosztuje taniej, jak jesteś taki cwaniak to tam kup i nie zawracaj gitary.
e) klient wyprzedażowy - poza sezonem kręci się i przymierza bez kupowania, zagląda setki razy z nosem przyklejonym do szyby a jak już zaczynają się faktycznie promocje to potrafi zostawić w kasie dobry pieniądz.
f) klient śmierdziel - co tu dużo mówić - po jego wyjściu trzeba obficie spryskać sklep odświeżaczem.
g) klient z grubym portfelem - chce wydać szmal, w jakimś sklepie ale to od Ciebie zależy czy ten pieniądz wyląduje w Twojej sklepowej kasie czy u konkurencji. Taka osoba, odpowiednio połechtana i dopieszczona potrafi się ładnie odwdzięczyć (dary losu w postaci bombonierek, czekolad, win czy innych suwenirów). Jest to klient ulubiony (vide: klient zdecydowany).
h) klient dziwny/niemowa - zagadnięty czuje się zbity z pantałyku, onieśmielony przez co jeszcze bardziej zamyka się w sobie. Niestety Polska ponurakami stoi i takich przypadków klinicznych jest seryjnie cała masa. Wszelkie próby zagadnięcia w takim wypadku typu ładnie powiedziane "dzień dobry", zapytanie o potrzeby, zainteresowanie - spełzną na niczym. Osoba reprezentująca taki typ albo pospiesznie wyjdzie albo będzie coś mamrotać niezrozumiale do siebie, do ściany bądź do partnerki/partnera (bo zdarzają się pary w takim typie) lub też przymierzy pierwszy lepszy towar i każe go sobie zapakować.
Reklamacje - temat rzeka, bo niektóre osoby naprawdę myślą, że jeśli mają "firmowe" buty to będą im służyły 10 lat. "Panie ja miałem poprzednie riboki 8 lat a teraz o, rozleciały się". Rozleciały się, bo ich nie rozsznurowywałaś i nie dbałaś o nie, to masz babo placek. Teoretycznie czas na złożenie reklamacji to 2 lata ale wiadomo, że niektórych wad nie da się zareklamować po określonym czasie. Najlepsi są tacy, przekonani o swojej racji: "Buty się rozwaliły a były sporadycznie użytkowane". Po czym spoglądasz na bieżnik, cholewki, zapiętki i pokładasz ze śmiechu śmiejąc się delikwentowi prosto w nos. Czasem faktycznie reklamacje są w pełni uzasadnione a niedoróbki wynikają z wad konstrukcyjnych czy tam innych hocków klocków ale przeważnie polactwo nie dba o swoje zakupy niszcząc wszystko a potem dziwiąc się, że się "popsuło". Skrajnym przypadkiem jest chamstwo i czereśniactwo uosobione przez pewnego łysielca (szkoda, że gdzieś mi wcięło skan reklamacji), który zabrał nam druk reklamacyjny i sam wpisał w rubryce wady: "BUTY ROZPIERDOLONE OD ŚRODKA". Na szczęście taki przypadek zdarzył się nam tylko raz. Czasem klienci straszą rzecznikiem praw konsumenta, przynoszą jakieś alternatywne, gówno warte kontrekspertyzy. Momentami jednak trzeba uważać, bo zdarza się grupa upartych osłów straszących sądem czy też innymi instytucjami, często powołując się na różnego rodzaju "znajomości", "koneksje" czy też "układy" ("wy nie wiecie z kim macie do czynienia").
Żarcie - jeśli nie sprokurujesz sobie czegoś w domu (a rzadko się chce w domu robić posiłki na dzień cały) to jesteś zdany na tzw. "food court" czyli zestaw "restauracji" kfc/burger king/green way/mac/sphinx/pizza hut czyli ścierwo krótko mówiąc albo też jest się zdanym na garmaż z tesco (syf) albo na jakieś kombinacje alpejskie (np. TV zestawy obiadowe na granicy przeterminowania aka schaboszczak wielkości piąstki, garść fasolki i puree) jeśli jesteś szczęśliwcem z dostępem do mikrofali w tyrze. Np.: ostatnio powodzeniem nas u nas cieszyły się robione na świeżo przepyszne hamburgery. Polecam taką opcję.
Alarmy przeciwpożarowe - kiedyś tak częste jak upomnienia kierowców o źle zaparkowanym aucie czy też pozostawionym w środku wyjącym psie, opuszczonym dziecku itp. Jakiś rok temu plagą byli gówniarze podpalający czujki przeciwpożarowe w parkingu podziemnym. Patologia została wyrugowana, niestety nie do końca (vide: Galernicy). Obecnie nawet gdy alarmy się uruchamiają to na nikim to wrażenia szczególnego nie robi a ludzie kontynuują shopping jakby nigdy nic.
To by było na tyle, jak sobie przypomnę coś pikantnego to na pewno dopiszę. Holla.