Tym razem nietypowo, bo filmowo.
Tomek (znów z twierdzy Breslau, nomen omen czytam teraz
"Śmierć w Breslau" Krajewskiego - coś w tym jest) zdecydował się na zaprezentowanie swoich typów z jednej tylko kategorii, gdyż muzycznie rok podsumował już na zbiorczym wrocławskim
The Other People Place. Produkcje Tv Toma zagościły w 2009 u mnie więc możecie je sobie odświeżyć bądź też sprawdzić jego
chmurkę.
Nie miałem szczególnych oczekiwań jeżeli chodzi o premiery filmowe w roku 2009. Nie jestem
fanem fantastyki i science fiction. Nigdy nie oglądałem Gwiezdnych Wojen. Matrixa do tej pory udawało mi się omijać szerokim łukiem, a Terminatora pierwszego, obejrzałem dopiero w zeszłe wakacje pod presją grupy. Stety, niestety rok 2009 był rokiem S-F oraz wszelakich adaptacji z pod znaku Transformersów, G.I Joe, The Wolfman i innych "alienów" (przynajmniej jezeli chodzi o kino amerykańskie). Kompletnie nie moja bajka. Postawiłem więc na nadrabianie filmowych zaległości, zaliczając serię zeszłorocznych oscarowych historii, plus kilka typowowych tytułów, takich bardziej do odhaczenia. Tak więc w miesiącu grudniu okazało się, że mam na swoim koncie 5 tegorocznych filmów! Wynik wyjątkowo mierny, patrząc z perspektywy poprzednich lat. Repertuar niezbyt ambitny, kino zwyczajnie
block busterowe, przy którym nie miałem w większości żadnych oczekiwań, a przy którym mogłem się jedynie pozytywnie zaskoczyć.
Tak właśnie, prezentuję się chronologicznie, moja fantastyczna piątka.
"The Hangover" w jakże trafnym polskim tłumaczeniu "Kac Vegas" mogę uznać za sporą porażkę. Jeden z tych filmów, w których po pięciu minutach oglądania wiesz, że to nie chwyci, że ta historia nie jest skierowana do Ciebie, że scenarzysta klecąć ten fabularny majstersztyk, nie kierował tej opowiastki do Ciebie. Mimo tych wszystkich argumentów na "nie", starałem się przebrnąć do końca. I przebrnąłem, mówiąc przy tym stanowcze i świadome "nie!".
"Adventureland" nawet nie wiem jakie jest polskie tłumaczenie tego filmu... czy wogóle jakieś jest ? Sciągnałem go nielegalnie z torrenta, nie mając pojęcia czym właściwie jest ta produkcja. Nie widzę nawet potrzeby przybliżania całej historii gdyż w większości nie wybiega ona poza sztywne ramy "amerykańskiego kina młodzieżowego", momentami próbującego być czyms więcej, a mianowicie próbującego być np. kinem społecznym. Nie spodobało się... chociaż widok, nie mogącego się pozbyć widma "wiecznego studenta", a tutaj starającego się być kimś w rodzaju górującego mentora Ryana Reynoldsa, momentami mnie nawet bawił.
"I Love you, Man", kojarzylem dzieki Paulowi Ruddowi. On, i jego brygada (Jason Segel, Seth Rogen, Jonah Hill) pokazali klasę już nie raz przy okazji filmów, w ktorych maczał palce Judd Apatow (momentami nie ustępującymi humorem braciom Farelly) Sporo fajnych obserwacji, dobre postacie, momentami powściągliwy i nie zawsze dosadne gagi. Dla mnie, jak najbardziej ok.
Na "500 Days of Summer" widniało piętno głównego aktora. Josepha Gordona-Levitta kojarzylem (i pewnie zawsze będę kojarzyć) z serialu nadawanego, dawno temu na RTL7 pt. Trzecia planeta od Słońca. Nie ważne gdzie by się nie pojawił to i tak zawsze będę mieć przed oczami resztę obsady tego średnio zabawnego (ale jakże uroczego serialu) i te jego słowne potyczki z Johnem Lithgowem. Film dał radę, podobał się. Wyzbyty oczywistości, przyozdobiony indie rockowymi hitami, wnoszący trochę świeżości w ten jałowy nurt romantycznych komedii. No i Zooey Deschanel była nawet elektryzujaca. Jestem jak najbardziej na tak.
Za "Inglorious Bastards" nie mogłem się zabrać przez długi czas. Słyszałem tyle ultra dobrych opinii krążacych wokół tej produkcji, że bałem się rozczarowania. Obejrzałem go dopiero teraz, dopiero w grudniu, zmotywowany mailem od Bistiego, że trzeba zrobić podsumowanie. Mimo, że uważam (uważałem?) się za fana Tarantino to jako fan nie darzę swoje idola milością bezgraniczną. Obyło się tym razem bez kompromisów i dzielenia fabuły na dwie częsci i mimo to, produkcja weszła mi wyjątkowo sprawnie. Dwie godziny i trzydzieści minut wciągnałem bez większych problemów, nosem. Film wydał się wyjątkowo klarowny, dzięki czemu na ten czas mogłem wyłączyć racjonalne myślenie i upajać się widokiem szarżującego Brada Pitta i reszty jego świty. Tarantino robi sobie jaja, ok. Bawi się konwencją, kreśląc postacie grubą kreską. Podoba mi się to, jak reżyser interpretuje historię na swój sposób, dodając jej kolorytu, puszczając przy tym oczko do widza. Może robię to źle, oceniając produkcje wychodzące z pod jego reki, cały czas przez pryzmat Pulp Fiction. Nie kupiłem wszystkiego. Być może potrzebuję po prostu wiecęj czasu na to aby całość na spokojnie przetrawić i nabrać do niego większego dystansu ? Póki co, jednak bez szału.
Bękarty wojny - Inglorious Bastards - tak
Stary, kocham cię / I Love You, Man - tak
500 dni miłości - 500 Days of Summer - zdecydowanie tak
Adventureland - raczej nie
Kac Vegas / The Hangover - nie